poniedziałek, 30 stycznia 2017

WAKACJE cz. 4

Nie podobało jej się, może i była marudna ale wypad do dziadków na całe wakacje był wybitnie chybionym pomysłem. Prawie dwa miesiące spędzone z rozczulającą się nad „biednym Tomusiem”
babcią Jadzią i non stop ganiającym ją i poszturchującym dziadkiem Eustachym. Nic jej nie wychodziło. Żaden nawet najmniejszy rysunek. Tu pies miał głowę jak balon, tam kot łapy jak główki od szpilek, skrzydełka jej cudnych słowików przypominały bardziej niezgrabne kurze skrzydła, które na potęgę wcinał jej głupi starszy brat. Jedyną pocieszająca perspektywą było myślenie jak będzie wyglądała jej nowa szkoła. Nadzieja na znalezienie jakichś miłych znajomych, a może nawet przyjaciół...
- Liduś! Liduś chodź z dziadkiem na grzyby! Trzeba kurek nazbierać bo biednemu Tomusiowi do jajecznicy nie starczy! - z kuchni dało się słyszeć głos babci.
- Tomusiowi to do jajecznicy przydało by się dodać arszeniku – mruknęła pod nosem szatynka, niechętnie wstając z hamaka zawiązanego między dwoma wielkimi słupami werandy, które mimo przegnicia, jakimś cudem utrzymywały jeszcze dach domku.
- No chodź Lidka, choć! – ponaglił dziadzio.
Mężczyzna był ubrany w gumiaki mimo prawie czterdziestu stopi w cieniu. Stał przy drewnianej bramce wrośniętej w żywopłot okalający całą działkę rodziców Barnaby. Eustachy zapiął swoją niebieską ortalionową kurtkę i strzepał z fioletowych sztruksów niewidoczne pyłki.
- Nie będzie dziadkowi gorąco w tym wszystkim? - zapytała Lid, pocąc się od samego patrzenia.
- Nie sądzę, w lesie jest zawsze chłodniej niż na działce – wzruszył ramionami brodacz.
- A pójdziemy przy okazji na lody? - spytała z nadzieją wnusia, wychodząc za bramkę.
- Chyba sobie żartujesz, babcia gotuje obiad.
- Niech no zgadnę, znów panierowana pierś z kurczaka, brukselką i sałatką z pora – zapytała znudzona.
Babcia nie była jakąś wirtuozką gotowania ale ulubione potrawy „Tomusia” przyrządzała idealnie w przeciwieństwie do jej ulubionych dań nie różniących się wcale tak bardzo od „tomusiowych”. Ale ponieważ prosiła o nie ona, a nie pupilek babuni no to guzik dostawała. Albo jedzenie było po prostu nie dobre albo babcia skwapliwie jej odmawiała co chyba jeszcze bardziej ją denerwowało.
- Skąd wiedziałaś? – ucieszył się dziadzio – no widzisz jaka z ciebie mała wiedźma. Tylko nie zamieniaj mnie w żabę bo babcia nie jest księżniczką to mnie nie odczaruje – zarechotał, a Lid znów coś ukłuło w sercu.
Nie cierpiała chodzenia po lesie, a już zwłaszcza ze stale upominającym ją dziadkiem. „gdzie idziesz?”, „jak stoisz?”, „patrz kopiec mrówek zaraz cię, która ugryzie w tych japonkach” „o pacz rów, daj dziadziowi rękę bo do niego wpadniesz”, „czy nie umiesz szybciej przebierać tymi szkitkami”, „jak tak się będziesz ociągać to do nocy nie skończymy”, „aleś ty chuda nawet wilk by się tobą nie najadł”... i tak w kółko. Ani chwili by mogła spokojnie pomyśleć, ponapawać się pięknem przyrody, a choćby i starym gawronem, który przysiadł na... „nie patrz tak długo na kruka bo ci oczy wykole”.
Wreszcie po godzinie, użerania się z Lid, dziadzio zdecydował iż najwyższy czas wracać bo mu „wróbelki zaćwierkała” (a konkretnie dzwonek w telefonie), że babcia skończyła przygotowywać obiadek i należy czym prędzej wracać. Jedenastolatka wróciła więc na główną ścieżkę i powlokła się wraz Eustachym ku zbudowanemu jeszcze za komuny betonowemu klockowi z oknami i drewnianym dachem, z którego sterczał lekko przekrzywiony na zachód, zbudowany z czerwonej cegły ukradzionej z jakiejś innej budowy, niewysoki komin. Wymieniona trzy lata wcześniej blacho-dachówka oślepiała odbitymi do siebie letnimi promieniami słońca.
- A wiecie że rodzice z Hiszpanii dzwonili – powiedział Tomek rozparty na hamaku jak basza – mówili, że jest super tylko ciut gorąco, mamie wczoraj ukradli okulary...
- To smutne – rzekł Eustachy rozpinając kurtkę i siadając do stołu – Liduś rozstaw z babcią stół.
- A Tomek nie może? - zaoponowała zmęczona spacerem dziewczyna.
- Nie, bo ty stoisz, a ja leżę i zanim wstanę to ciut minie – odparł leniwe okularnik.
- No ale kontynuuj, jak tam u nich poza okularami? – dziadzio przestał zwracać uwagę na wnuczkę i zajął się dowiadywaniem co tam się dzieje w dalekiej Hiszpanii.

***


Była noc. Całą działkę łącznie z domkiem spowił mrok. Z dachowego okna spoglądał na Lidię samotny, biały krąg księżyca rozpraszając nieco lepką ciemność jej części pokoju. Po drugiej stronie czarnej ściany leżał pochrapując Tomasz. Dziewczyna zsunęła grubą puchową kołdrę, po czym wstała i zabrawszy przy okazji parę kartek papieru ostrożnie otworzyła okno a następnie wdrapawszy się na wąziutki parapet wyszła na dach. Noc była śliczna, tysiące gwiazd świeciło z taką intensywnością jak by dopiero co zostały stworzone. W bezmiarze mroku gdzieś daleko w lesie rozbrzmiało głuche wycie, a potem dołączyło do niego szczekanie z sąsiednich działek. Pewnie jakiś bezpański pies szedł drogą budząc stale czujnych pobratymców – pomyślała szatynka siadając wygodnie na basze falistej. Na zewnątrz nieco powiało ciepłym letnim wiatrem od strony sporego, widocznego z dachu chatki jeziora. Jezioro z jakiegoś powodu nazywano Czarnym chodź zwykle kwitło na zielono i nikt nie próbował się w nim kąpać. Większość osób znacznie bardziej wolała w nim łowić ryby lub w najgorszym upale moczyć nogi ale nic więcej tylko właściwie żaden mieszkaniec wioski nie umiał wytłumaczyć czemu.Lid przy nikłym świetle księżyca poczęła rysować coś jakby mapę nieba z gwiazd, które widziała w oddali. Powoli z ostrożnie postawionych kropek zaczął wyłaniać się obraz czegoś jak by głowy jelenia. Cichy szmer na dole, a potem dźwięk tłuczonego szkła spowodował, iż dziewczyna porzuciła rysowanie i migiem wróciła na strych. Zamknęła okno i zeszła po skrzypiących, drewnianych schodach na dół starając się po drodze nie zabić o porozkładane wszędzie dywaniki. Za oknem coś walczyło z wystawionym na podjeździe workiem śmieci. Dziewczyna ostrożnie otworzyła ciężkie mosiężne zasuwki, po czym wyszła na betonowe schodki by zobaczyć co się dzieje. W ciemności ponownie coś zaszeleściło. Szatynka podeszła bliżej. Na podjeździe stworzenie przypominające lisa usiłowało rozszarpać zamknięte w torbie śmieci. Zwierz widząc Lidię zasyczał niczym wąż, a następnie nastroszył dziwne świecące w ciemności czerwone błony. Soczewki w oczach stwora również zapłonęły złowieszczo. Wtem dało się słychać trzaśniecie drzwi, a potem zdyszany głos dziadka.
- A pudziesz ty w diobły! - na te słowa lis momentalnie zwinął kołnierz, po czym zniknął w dziurze między deskami płotu okalającego działkę – Lid co ty tu po nocy robisz? Nie wiesz, że wściekłe lisy tracą strach przed ludźmi? - ofuknął ją Eustachy – chodź, wracamy do domu – złapał ja mocno za rękę i pociągnął w kierunku chatki.
- C-co? - dziewczyna jak by wyrwana z transu w końcu oderwała wzrok od parkanu i zerknęła na dziadka – t-tak już, jużidę.
- Może jesteś głodna Lid albo pić chcesz? - spytał uprzejmie stary Ramieński gdy zamykał za dziewczyną drzwi.
- Nie dziadku nie trzeba - odparła szatynka ale mężczyzna zdawał się jej w ogóle nie słuchać.
- Zaraz zrobię ci kanapeczkę i dam soku na pewno chcesz pić - powiedział, podchodząc do kuchenki i szukając w szafce nad nią soku pomarańczowego - Lid chcesz z czerwonej pomarańczy?
- Dziadku ale ja już mówiłam, że...
- To dam ci ze zwykłej, cholera wie co tam w tej czerwonej jest a nóż jakieś GMO albo inne siu-bździu - a mówiąc to zaczął nalewać jej do najbliżej leżącej w zlewie czystej szklanki.
Lid westchnęła i poczekała aż Eustachy skończy, po czym odebrawszy od niego naczynie zabrała się do picia bezsmakowej cieczy.
- Jeszcze kanapeczka - powiedział staruszek sięgając do chlebaka.
- Nie, dziadku na prawdę sam sok mi wystarczy - zapewniła kładąc swą drobną zimną rączkę na jego dłoni.
Mężczyzna zerznął na nią badawczo ale odpuścił.
- No niech ci będzie ale teraz zmykaj do łóżka bo ręce masz jak lody.
Mała cmoknęła go w szorstki pucołowaty policzek, po czym pognała na girę zostawiając sok na szafce pod kuchennym oknem. Zegar wybił z lekkim zgrzytem zardzewiałych trybików pierwszą ale Lid już tego nie słyszała. Tylko dziadek wracając do swego pokoju zerknął jeszcze na lokalną gazetę gdzie widniało kolorowe zdjęcie jakiegoś harcerzyka, który dwa dni wcześniej w czasie burzy na jeziorze zdołał się utopić.

***

- Tomasz pospiesz się wszyscy chcą do toalety potem się ogolisz! - wołała babcia, tupiąc jadowicie zielonym kroksem o jeden ze swych cudnych, szmacianych, kupionych na pchlim targu dywaników.
- To on ogóle ma coś do golenia prócz własnego ego? - spytała złośliwie zielonooka znosząc ze strychu zestaw do nurkowania na który składała się pożółkła od słońca fajka i stara niebieska maska.
- Jak byś nie zauważyła to mam! - warknął zza drzwi jej brat.
- Och nieb kłóćcie się, jest taki piękny dzień - poprosił Eustachy zbierając do kupy wszystkie ręczniki.
W końcu Tomek raczył opuścić łazienkę i pani Ramienska z domu Tkacz mogła zabunkrować się w toalecie by oprócz zwykłych czynności fizjologicznych zająć się upinaniem siwych włosów w niebotyczny kok. Jej wielkie, grube, plastikowe okulary wraz ze sztuczną szczęką odpoczywały chwilowo na parapecie gdy walczyka ze starą drewnianą szczotką.
- Babciu szybciej bo nam zajmą najlepsze miejsca nad jeziorem! - wolała Lid dmuchając jedna z trzech gumowych piłek.
- Już, już zaraz - odpowiedziała Jadzia wylatując z toalety by uciszyć wyjący w kuchni czajnik i przygotować herbaty wszystkim do zaśniedziałego, miedzianego termosu.
Tymczasem łazienkę po cichu zajął dziadek uniemożliwiając na jakiś czas babci dokończenie porannej toalety.
Wreszcie po kolejnych dwudziestu minutach cała rodzinka wysypała się z domku. Eustachy zamknął drzwi na ciężki mosiężny klucz i mogli wyruszyć nad wodę. Droga do jeziora prowadziła po ubitej drewnianymi kołami wozów szutrowej drodze z dwoma głębokimi na około pół metra koleinami, w których zalegały wieczne kałuże schnące tylko w trzydziestostopniowym upale. Na całej długości drogi po obu stronach kolein rosły przybrudzone kurzem drobne krzewinki miedzy innymi uwielbiane przez Tomka maliny i kochane przez Lid poziomki. Ciężkie fioletowe jagody cieszyły się zaś zainteresowaniem dziadków, którzy skutecznie opóźniali dotarcie do celu ciągle po nie sięgając. Wychodząc z domku droga zakręcała wpadając w trasę przeciwpożarowa, a potem zjeżdżała w las w kierunku terenu wycinki sosen i szkółki leśnej. Idąc miedzy drzewami nagle Lid dostrzegła jakiś ruch w gęstej trawie opodal dogorywającego stawiku, w którym to Eustachy jeszcze za swych młodzieńczych lat łowił ryby. Podbiegła tam, a za nią podążył jak zawsze rozczochrany pan idealny.
- Co tam masz Lid? - spytał zaglądając zielonookiej przez ramię by zobaczyć, czmychającego do ukrytego za niewielkim wałem płytkiego bagienka, zielonego płaza.
- To chyba była tylko żaba - odparła dziewczyna, wracając na ścieżkę.
Po jakimś czasie w końcu nasi milusińscy dotarli nad spore piaszczyste jezioro skryte między wiekowymi modrzewiami i rozłożystymi wierzbami plączącymi. Pomimo skwaru jaki lał się z bezchmurnego nieba na plaży nie było jeszcze ani jednego wczasowicza.
- Oho, pewno do sklepu pojechali albo na bazar – zawyrokowała babcia Jadzia rzucając na pomieszany z glebą brudny szary piach swój nowiutki ręcznik w pomarańczowe pasy.
Za nim poleciał, zielony ręcznik Lid, czerwony Tomka i drugi w żółte pasy dziadkowy. Niebieska piłka także niebawem znalazła swoje miejsce w przybrzeżnych szuwarach. Gdzieś opodal zrujnowanego, drewnianego pomostu zakwakała tłusta kaczka. Wszechogarniającą przyjemną ciszę przerywały rzadkie pobzykiwania złośliwych komarów. Jako pierwszy spokojną taflę jeziora zmącił rozczochrany łeb Tomasza, a zaraz za nim do wody wszedł poprawiając swe liczne fałdki jego dziadek. Babcia rozłożyła sobie aluminiowy leżak, po czym postawiwszy go na słońcu zajęła się opalaniem. Lidia chwilę walczyła z fajką aby odczepić ją od maski i móc popływać sobie nieco krytą żabką bez wdychania kurzu z wnętrza pożółkłego plastiku. Pod wodą stado drobnych okonków zmieszało się w trakcie ucieczki przed ludzkimi ciałami z ławicą małych krasnopiórek ukrywających się gdzieś w pobliżu paru większych, kwadratowych kamieni pochodzących zapewne z fundamentów pobliskiego tartaku. Gdzieś za jedną z tych nietypowych skał urządziły sobie polowanie na ważki dwa młode szczupaczki. Głośne chlupnięcie odstraszyło je jednak. Lid wynurzyła głowę akurat by zobaczyć jak Tomek ponownie wspina się na Eustachego by skoczyć na bombę w głębszą część akwenu, bowiem piaszczysta i płytka część jeziora po nie całych dziesięciu metrach kończyła się nagle rowem ukształtowanym zapewne przez któryś z lądolodów, które stworzyły wiele podobnych zbiorników wodnych w okolicy.
- Ej! Ja też chcę! - zawołała zielonooka do brata.
- No to chodź! - odparł ze śmiechem dziadek.
Młoda podpłynęła do niego, a następnie wylazłszy mu na ramiona naciągnęła porządniej maskę i skoczyła. Najpierwzobaczyła chmarę seledynowych bąbelków, które z prędkością błyskawicy zwiały ku powierzani, a potem ujrzała podwodną łąkę pełną powykręcanych ciemnozielonych wodorostów znikających gdzieś w mroku głębiny. Pośród nich kryły się pojedyncze większe karasie. Lid obróciła się by zobaczyć, że dziadzio stoi na jednym z fundamentów, po czym się wynurzyła.
- No i co tam ciekawego pod wodą Lid? - zagadnął Eustachy, pomagając wnukowi ponownie na siebie wleźć.
- Trochę ryb, mnóstwo glonów i jakoś tak ciemno, mętnie – zdała relację dziewczyna poprawiając maskę i łapczywie chwytając powietrze przez usta.
- Trudno się dziwić, mało kto tam pływa – rzekł staruszek – Gotowy Tom?
- No ba, że gotowy! – zawołał chłopak, mocno odbijając się od ciała starszego mężczyzny, a następnie znikając w głębinie przeraźliwie przy tym chlupiąc.
- Oj Tomaszu – Eustachy ze śmiechem zakrył twarz.
Przez moment ku górze wypływały same bąbelki. Lid i wąsacz patrzyli na to z zadowoleniem ale po chwili dotarło do nich, że coś się dzieje gdy w miejscu gdzie zniknął szatyn woda zaczęła się kotłować.
- Tomek! - zawołał dziadek ze swojego miejsca, a Lid w mig zanurkowała by sprawdzić jakie wydarzenia mają miejsce pod powierzchnią.
Po zniknięciu zasłony z pęcherzyków powietrza dziewczynie ukazał się najpierw wijący się niczym piskorz brat, a w kolejnej chwili dostrzegała, iż coś trzyma chłopaka za stopę kryjąc się w wodorostowym dywanie. Na początku zielonookiej wydało się, że ten idiota zwyczajnie się w nie zaplątał ale potem dostrzegła poszarpaną, wydającą się być zieloną przez barwę wody, koszulę oraz kilka opuchniętych, owiniętych wokół kostki szatyna, brudnych jakby spalonych palców. Dziewczyna zamachała nogami by podpłynąć bliżej i choćby spróbować rozluźnić uścisk nieznanej ręki. Nastolatek kopał jak opętany próbując ze wszystkich sił dostać się do zbawiennej powierzchni. Nic jednak nie pomagało. Napuchnięte zimne łapsko nie puszczało, a wręcz zdawało się, iż usiłuje wciągnąć swą ofiarę w głębiny. Nagle spomiędzy wodorostów wyjrzała para zbielałych wytrzeszczonych oczu umieszczonych w bladej niczym papier twarzy z owiniętymi dookoła uszu i szyi rzadkimi, rudymi kłakami. Na piersi dziwa co jakiś czas połyskiwała zaśniedziała lilijka. Jedno spojrzenie w te puste, martwe, czarne źrenice spowodowało, iż monstrum momentalnie puściło chłopaka i znikło w szalonym pędzie między podwodnymi trawami. Wyglądało więc na to, iż monstrum po prostu się czegoś przestraszyło. Ale czego i czemu? Tego Lidia nie wiedziała. Po chwili do rzeczywistości przywołało ją mocne szarpnięcie za włosy. To dziadek zdecydował się w reszcie interweniować wyciągając oba wnuczęta na piaszczystą mieliznę. Dopiero teraz Lid dostrzegła sine ślady na kostce brata.
- Co się stało!? - zawołała babcia, podbiegając do ich trójki i w rozpędzie gubiąc gdzieś w krzakach książkę.
- To chyba – zaczął dziadek – była porzucona sieć – rzekł spoglądając na utykającego Tomka, który usilne starał się pomimo bólu zachować kamienną twarz.
- Ale ciągnęła jak by żywa była – stęknął gdy został posadzony na leżaczku.
- Pewno sporo ryb było w środku – odparła babcia oglądając opuchliznę – A ty co widziałaś Lid? Lid? - dziewczyna nadal stała w wodzie do kostek i patrzyła na drugi brzeg akwenu zupełnie nie obecna – Halo, Lid! Wyjdź z wody – poprosiła babcia podchodząc do niej i kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Co? - młoda odwróciła się w kierunku białowłosej i zajrzała głęboko w jej starcze brązowe oczy.
- Pytaliśmy coś ty ta widziała, znaczy się pod wodą?
- Wydawało mi się, że rękę ale teraz już sama nie jestem pewna – rzekła po chwili namysłu – może faktycznie to była tylko sieć – ale gdy tylko zamknęła oczy ponownie w głowie pojawił jej się obraz tych przerażających, białych ślepi.
Dziadkowie wymienili badawcze spojrzenia i zajęli się opatrywaniem kostki. Od strony wsi powiał zimny ostry wicher, a na niebie pojawiły się pierwsze, ciemne chmury niczym brzuchy zionących ogniem smoków zwiastujące nagłą zmianę pogody.
- Lepiej chodźmy, na burzę się zanosi – rzekł Eustachy pomagając Tomkowi wstać.
Babcia zwinęła leżak, odnalazła książkę i wolnym krokiem ruszyła za męską częścią rodziny w kierunku domku. Lid migiem zajęła się ręcznikami oraz porzuconą w trzcinie piłką, po czym dogoniła dziadków i wraz z nimi udała się w kierunku chatki by opatrzyć pana idealnego oraz schronić się przed nadchodzącym deszczem.

***

- Chyba trza będzie znaleźć nowe miejsce na kąpielisko – skrzywił się dziadek, podając odpoczywającemu na bujanym fotelu Tomkowi kubek z gorącym kakaem.
- Tak, może w sąsiedniej wsi będą mieli jakieś jeziorko – zgodziła się z nim babcia, odstawiając czyste naczynia do szafki.
- Babciu, czemu nikt się nie kąpie na czarnym? - spytała w pewnym momencie Lid.
- Bo widzisz wnusiu... – zaczęła Jadzia ze zbolałą miną.
- Spokojnie ja opowiem – wtrącił się jej mąż siadając w drugiem z foteli i zapraszając Lid aby usiadła mu na kolanie – dawno temu gdy ja i babcia byliśmy jeszcze młodzi. Tak jakoś nie długo po wojnie odbyły się tu zawody pływackie między rosyjskimi, a polskimi oficerami. Od takie sobie ćwiczenia. Nie było tu wtedy jeszcze chatki, a jezioro było aż do tego spadku co się zaczyna za płotem co schodki wymurowałem w zeszłym roku – o dach z blachy falistej uderzyła silna ściana ciężkiego zimnego deszczu - No i na początku to wszystko było dobrze. Nasi sobie pływali wygrywając wyścigi z tymi z armii czerwonej aż się wziął i zdenerwował ich przełożony – zaskrzypiała gdzieś spróchniała deska - że jak to polskich żołnierzy oni zwyciężyć nie umieją, a że był pływakiem nie lada to wyzwał polskiego oficera na wyścig. Nasz oczywiście się zgodził bo nie był tchórzem ale pogoda zaczęła się wtedy psuć – grube, ciężkie krople poczęły pod wpływem wiatru walić przeraźliwie w okna - Zwykli szeregowi starali się uprosić obu zawodników by sobie odpuścili wyścig aż się pogoda poprawi ale do tamtych nic nie docierało. Normalnienie jak grochem o ścianę – dziadzio wyciągnął zza fotela butelkę wina z wiśni, po czym odkorkowawszy pociągnął trzy solidne łyki nim wrócił do historii – zimno się zrobiło, ciemno jak w nocy – gdzieś w pobliżu chatki walnął piorun przecinając mrok jasnym błyskiem upiornego, błękitnego światła - ale oni nic sobie z tego nie robili. Sędzia wystrzelił z muszkietu i obaj jęli płynąc do boi na środku akwenu, a kto szybciej, kto prędzej bolę okrąży i wróci ten wygrany. Byli w połowie drogi do boi gdy trzasnęły pierwsze pioruny. Żołnierze pochowali się między drzewami, ale tamci nie zawrócili – na zewnątrz huknął grom wstrząsając całym domkiem od fundamentów aż po dach - Oba garnizony jeszcze nim tak zaczęło nawalić zwinęły się do sąsiedniego baru i o zawodnikach kompletnie zapomnieli. No i na środku jeziora akurat w bojkę przy, której byli, taki piorun walnął, że obu zabił na miejscu, a wicher wiał taki, że ciała gdzieś w głębiny zniosło – jak by na potwierdzenie w najbliższą domku brzozę walnęła błyskawica tak silna, że wisząca pod sufitem samotna żarówka zamigotała przestraszona ale na szczęście nie zgasła – oczywiście jak burza ustała poszli ich podwładni szukać. Trzy dni trwały penetracje jeziora ale nikogo nie znaleźli. Natomiast czwartego dnia gdy już żołnierze mieli wyjeżdżać utopił się syn właściciela baru, miał na szyi tak jak Tomek na kostce sine ślady. Od tej pory nikt do jeziora nie wchodził i obawiam się, że tak samo się skończy to z Trzcinowym.
- Ale tu przecież żadnego takiego zdarzenia nie było – zaoponowała Lid.
- No właśnie, niestety było – rzekła smutno babcia wyjmując spod stosu gazet informacje o utonięciu jakiś miesiąc wcześniej jakiegoś harcerzyka – widzisz? Utopce grasują, trzeba było ciał odnaleźć i pochować, a teraz to tałatajstwo będzie ludzi dusiło.
- Co wy jej za bzdury opowiadacie – oburzył się Tomasz – jakie tam utopce, zwykła sieć! Nauka nie zna czegoś takie jak zombie ani tym bardziej utopce.
Dziadkowie jak na komendę westchnęli gdy kolejny piorun trafił w linie energetyczną gasząc w domu wszystkie świtała.
 

sobota, 7 stycznia 2017

LISTY cz3




To była chyba niedziela, a może raczej to musiała być niedziela. Przecież w żaden inny dzień Tomasz nie przywdział ty tej odświętnej białej koszuli, mama nie grzała mleka na kakao, a tata nie robił naleśników. Lidia ziewnęła, przetarła swe zaspane zielone tęczówki, a długie brązowe włosy wchodzące jej do oczu spięła gumką. Były wakacje, w przyszłym roku miała iść do czwartej klasy, miała zmienić szkołę po tym jak się z rodzicami przenieśli by jej idealny brat w nieskazitelnie białej koszuli miał blisko na uniwerek. Nikogo przecie nie interesowało jak ona się poczuje, jak będzie jej ciężko przystosowywać się znów do nowej klasy, kolegów, nauczycieli.... zbyt intensywne wgapianie się w biedne Bogu ducha winne lusterko stojące na jej sosnowym biurko spowodowało, iż szkło pękło. Przestraszona, że znów rozbiła zwierciadełko zwinęła się w kokon z kołdry. Nie chciała wstawać, jeszcze nie. Nie potrzebuje jeszcze przytyków pana „idealnego”.
- Lid wstajesz czy nie, naleśniki stygną! - do jej pokoju zajrzała rozwichrzona brązowa czupryna nasadzona na łeb wielkości piłki do kosza równie pustej w środku.
- Moment – burknęła kołdra, dalej nie zdradzając znaków obecności jego siostry.
- Nie moment tylko już, jak to tatko powtarza „kto rano wstaje temu Pan Bóg daje” - rzucił w jej kierunku szarooki przylizując swe skrócone niedawno u fryzjera loczki.
- Tobie już dał więc daj mi spokój – ponownie ozwał się głos gdzieś spomiędzy pościeli.
- Lid wstawaj bo nic na śniadanie nie dostaniesz! - z głębi korytarza dało się słyszeć szorstki głos ojca.
- Juuuuuuuż – spomiędzy miękkich zwałów koca wydostała się wąska śliczna twarzyczka, zaraz za nią smukłe ramionka przyodziane jedynie w koszulę nocną koloru spranej szarości z różowym jednorożcem na środku, którą przed laty kupiła jej ciotka, potem uniosły się niezbyt długie ale za to dobrze utrzymane nóżki, a pod nimi jak zwykle brudne od chodzenia boso stópki.
Ramieniówna przeciągnęła się wyciągając daleko ręce w tyłu, po czym ziewnęła.
- Dobra jak już wstałaś to przestań się wdzięczyć jak końska dupa do bata, ubieraj się i widzimy się na dole na śniadaniu – jej brat poprawił okulary, a następnie szybkim krokiem ruszył na dół, w końcu musiał sobie wybrać najlepsze miejsce zaraz przy talerzu z naleśnikami, ale i blisko dzbanka z kakao.
Lidia sprzątnęła resztki szkła, ostrożnie aby się nie pokaleczyć, po czym wywaliła je do kosza. Następnie wyciągnęła z szafy odświętne niedzielne ubranie. Biała bluzka i czarna spódniczka oraz cieliste rajstopy. Nienawidziła tego stroju, zawsze drapały ja w nim metki, których matka nie pozwalała jej obcinać z tego tylko powodu, iż była na nich instrukcja jak to siajstwo prać. Przebrała się i ruszyła sprężystym krokiem na dół, minęła pokój Tomka, pokój rodziców i zeszła po schodach do przedpokoju. Skręciła w lewo, minęła łazienkę i weszła do jadalnio-kuchni. Wszyscy już na nią czekali z jedzeniem. Ojciec, niezbyt wysoki, trochę utyty pan w średnim wieku z dobrze widoczną siwizną i stalinowskim wąsem nakazał wszystkim wstać do modlitwy dziękczynnej. Odmówili ją razem, całą rodziną jak w każdą najzwyczajniejszą niedzielę, po czym zajęli się jedzeniem. Po wspólnym posiłku rytualnie odbywał się spacer do kościoła, po warzywa i do domu.
- Lid dziś ty zmywasz naczynia, ok? - spytał Tomek odnosząc brudny talerz do zlewu.
- Ale ja to robiłam ostatnio... - warknęła dziewczyna.
- Wcale, że nie – Tomasz uśmiechnął się kpiąco. Wiedział, że kłamie, a mimo to był spokojny o wynik tej kłótni.
- Mamo on oszukuje! W zeszłym tygodniu to ja myłam naczynia! Teraz jego kolej! - zapiszczała zielonooka.
- Mamo mam do napisania pracę na zajęcia, chciałem się pouczyć...
- Akurat! Na pewno znów będziesz grał – syknęła Lidia.
- Liduś zmyj naczynia, Tomek musi się uczyć, studia to nie przelewki! – zawołała do niej matka, dalej spisując listę zakupów na przyszły tydzień.
Odsunęła do tyłu gruby blond warkoczy i ponownie przepatrzyła swymi pięknymi niebieskimi oczami listę zakupów.
- Widzisz Lid, a nie mówiłem, że dziś ty myjesz – zaśmiał się cicho szatyn, czyszcząc okulary rąbkiem swej białej koszuli.
Nagle szkła w niewyjaśniony sposób zostały przeciętne dwoma ogromnymi rysami. Szatynka uśmiechnęła się złośliwie spostrzegając co „niechcący” zrobiła, po czym bez słowa ale za to z nadal nachmurzona miną poczęła myć tłuste i brudne od dżemu talerze, przecierać kupki po kakale i tak dalej. Po owej żmudnej czynności, miała moment wolego by przebrać się w coś bardziej spacerowego. Założyła podkoszulkę na ramiączka, dorzuciła cienką bluzę, a wszystko zwieńczyła dżinsami nieco podwiniętymi by nie było jej za gorąco. Zamknęła szafę koloru świeżego kalafiora, a potem z nostalgią popatrzyła na stary drzemiący na jej szczycie telewizor. Oczywiście „pan idealny” miał już nowy, kilkudziesięciocalowy z plazmą, specjalnie do grania. Lidia margnęła coś pod nosem, a następnie wpakowała do swojej torebki, niewielką portmonetkę z kasą na jakieś drobiażdżki typu czekolada.
- Wszyscy ubrani! Dzieciaki chodźcie na dół! Wychodzimy! - znów dało się słyszeć tubalny głos ojca.
- Już idę tato! - zaśmiała się dziewczynka zbiegając po schodach.
- Tylko się nie przewróć! – zachichotał ojciec na końcu łapiąc ją w ramiona i tuląc.
- Tomek zostaw te pracę i chodź na dół! Trzeba ci kupić nowe skarpety na trening! - oburzona matka stała już prawie w drzwiach, trzymając pod pachą dwie spore zakupowe torby.
- Tomaszu schodź albo odetnę ci prąd! - zagroził ojciec.
- Już jetem gotowy – chłopak sfrunął na dół – ale czy Lid nie będzie za zimno?
- Nie będzie, już ty się nie martw – dziewczyna zasyczała, niczym wściekły grzechotnik.
- Tomek ma rację, śmigaj założyć normalna podkoszulkę – rzekł stanowczo ojciec.
- Ale tato tak mi będzie dob... - umilkła widząc ostre spojrzenie Barnaby – tak tatusiu...
- No i tak się będziemy wybierać do poniedziałku – westchnęła załamując ręce Elżbieta.
- Spokojnie rybciu – rzekł wąsacz, chcąc załagodzić sprawę.
- Jak mogę byś spokojna kiedy ona jest taka lekkomyślna! - wybuchła blondynka - w ogóle chyba o niczym nie myśli, martwię się o nią. Ta poprzednia szkoła publiczna to nie było dobre rozwiązanie. Może tym razem lepiej by sprawowali nad nią większa kontrolę. Co jak znów się zgubi tak jak w tedy na wycieczce....
- Może do takiej z internatem ją wyślijcie – zaproponował ochoczo okularnik, w myślach już przerabiając jej pokój na warsztat.
- Nie, to chyba drobna przesada by do takiej z internatem... - zaoponował ojciec.
- Wręcz przeciwnie do świetny pomysł! W tedy będzie na pewno bezpieczna i wyjdzie na ludzi, proszę Barnabo poszukajmy jej odpowiedniej placówki – kobieta utkwiła błagalny wzrok w najwyższym guziku jego letniej koszuli.
Męczyna westchnął i wyjął z bocznej kieszeni telefon, podłączył się do Wifi i zaczął przeglądać wraz z małżonką kolejne szkoły. Tom uśmiechnął się z zadowoleniem widząc jak opór ojca znika zastąpiony przez zaciekawienie. Po pięciu minutach wróciła Lid i można było ruszyć.

***

Wracali z zakupów każde z nich dźwigało ciężką torbę. No może nie każdy, Elżbieta ciągnęła wózek, ze względu na swe problemy z kręgosłupem.
- Poczekajcie! Sprawdzę tylko czy jest coś w skrzynce! - zawołała blondynka gdy reszta jej rodziny przemierzała już ogródek kierując się ku werandzie.
Niebieskooka postawiła wózek oraz to co w nim było, wyciągnęła klucze, po czym otworzyła skrzynkę. W pierwszej chwili wyleciała na nią kupa reklam. Nic ciekawego, wszystkie trafiły do stojącego nieopodal kosza, ale był też jeden list opatrzony ładną pieczęcią.
Chyba coś oficjalnego – pomyślała przyglądając się białej kopercie.
- Szanowni państwo Ramieńscy... to z urzędu czy ki czort? - postanowiła nie otwierać go sama, więc wpakowawszy kopertę do kieszeni ruszyła truchcikiem za resztą rodzinki.
Po rozpakowaniu dzieci pofrunęły na górę by dalej korzystać ze słodkiego leniuchowania jakie umożliwiały wakacje, zaś rodzice zajęli się pocztą. Jak się później okazało list był oficjalny ale nie urzędowy i obwieszczał, iż Lidia Ramieńska została przyjęta to szkoły z internetem w Malborku. Barnaba sprawdził w internecie informacje na jej temat. Była to naprawdę dobra placówka doskonałym wyposażeniem, z cudną kadrą, a co najważniejsze mająca na swoim koncie nie jednego geniusza.
- Och tak! To idealne miejsce dla naszej małej Lid, czyż to nie szczęście no powiedz tygrysku – zapiszczała radośnie Elżbieta.
- Um, tak – odparł lakonicznie jej mąż, kręcąc na palcu sumiastego wąsa.
- Teraz musimy tylko o tym powiedzieć Lid no i wysłać list z informacją zwrotną – zapaliła się blondynka.
- Zgadza się... Liduś! Możemy cię z mamą na moment prosić!
- Po co!? - ozwał się z góry głos dziewczyny.
- W sprawie twojej przyszłej szkoły, pozwól no tu...
Niebawem szatynka stanęła obok nich przy głównym stole i spojrzała sceptycznie na list.
- Zdecydowaliśmy z mamusią, że na przyszły rok trafisz do szkoły z internatem – z każda literką ostatniego słowa zielone oczy poczęły napełniać się bezgranicznym strachem.
- Ale jak to z internatem!?
- No, że tam zamieszkasz bo niestety Malbork leży dość daleko od Warszawy – powiedziała mama – tam będzie ci dobrze, wiesz jakie mają wyniki?
- Ale ja nie chcę aż tak daleko, tu mi dobrze!
- I tak musimy ci wybrać nową szkołę, a to na prawdę może być twoja jedyna szansa byś stała się kimś tak wyśmienitym jak twój brat.
Na wspomnienie Tomka w Lidji zapłonął ogień nienawiści. Nie znosiła być porównywana do tego zapatrzonego w siebie kujonka, po prostu nienawidziła! On miał książki, ona maiła pędzle, on miał długopisy, ona kredki, on kochał naukę ona rysowanie. A jej rysunki się do tego jeszcze ruszały tylko, że nikt tego nie widział. Rodzice wysyłali ją do psychologa i pani pedagog, a nauczyciele uskarżali się na jej niezdyscyplinowanie. Może faktycznie wszystkim będzie lepiej gdy wyjedzie. Gdy zniknie z ich życia i pozostanie tylko niedościgniony „pan idealny”... Lid za długo milczała.
- Obejrzyj to sobie córuś – powiedział łagodnie Barnaba, podając jej papier - na spokojnie idź do pokoju przemyśl...
Lid zabrała list i znikła z jadalni. Dopiero w pokoju otworzyła ponownie kopertę i wyciągnęła ładnie wykaligrafowany odręcznie pisany list. Nagle litery rozbłysły na niebiesko i momentalnie zmieniły swoje miejsce tworząc następującą treść:

Szanowna Pani Lidio Ramieńska herbu: Szaliga
Z wielką radością pragniemy Panią poinformować o przyjęciu do szkoły magii i kaznodziejstwa Malbork.

Tak to co Pani czyta i widzi jest autentyczne. Tylko czarodzieje i czarownice widzą następującą treść. Nie wolno Pani powiedzieć osobom nie magicznym o tym co tu widzi inaczej list wyparuje, a Pani nie będziesz mogła przystąpić do nauki.

Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy Pani listu zwrotnego nie później niż 31 lipca na podany na kopercie adres widziany przez Panią.
Jeśli zdecyduje się pani do nas dołączyć to ekspres zabierający uczniów z Warszawy odjeżdża 30 sierpnia z dworca głównego w warszawie o godzinie 15:40 z peronu 1 i 5/7.
Z wyrazami szacunku,
Izydor Kretowicz, zastępca dyrektora.

Ps.
W razie problemów ze zdobyciem wypisanych na liście artykułów 30 sierpnia o godzinie 10:00 w Warszawie na stacji metra Wilanowska zbiera się grupa pod przewodnictwem pana Tymona Febera, która pomoże Pani w zdobyciu niezbędnych przyborów.

Reszta informacji po odesłaniu litu zwrotnego.”



Lid gapiła się jeszcze przez jakiś czas na jarzące się niebieskim blaskiem literki. To nie mogła być prawda. Czytała kiedyś chyba jakąś książkę o chłopcu, który dostał podobny list... Ba! Nawet film oglądała ale to była tylko bajka, a przynajmniej ona tak sądziła. Może ktoś się z niej nabija i dla beki naspał list z ruchomymi literkami zamiast obrazków...
Odłożyła kartkę i przez moment wpatrywała się tępo w swoje rysunki, w biegnącego nie wiadomo za czym charta, dwa baraszkujące w trawie smoki, majestatycznego jednorożca pijącego wodę ze studni w blasku księżyca... A może to właśnie było jej pisane, może tam, w tamtej szkole ktoś ją wreszcie zrozumie i nie będzie nazywać dziwaczką gdy tłumaczyła, że jej prace się ruszają i biegają po innych kartkach, a jedna z nich nawet obszczała portret patrona jej poprzedniej szkoły.
- Zgadzam się – powiedziała wreszcie, pełnym nadziei głosem.
Wyjęła czystą kartkę odszukała nieużywaną kopertę i zeszła na dół do rodziców. To oni musieli podpisać i wysłać list, ale ona go zaadresuje.
- No i co o tym myślisz myszko? - spytał ojciec.
- Myślę, że to nie będzie chyba taki zły pomysł... - powiedziała nieśmiało Lidia
- Doskonale! - uradowała się matka – od razu odeślemy im informacje ze zgodą, trzeba by też papiery wysłać...
- Chyba je mają skoro nadali list – rzekł ojciec przyszłej uczennicy.
- Ale niby skąd... - zastanowiła się na głos Elżbieta.
- Może to szkoła zaprzyjaźniona z moją poprzednią i jak złożyłam rezygnację to wysłali papiery tam? - zaproponowała Lid.
- Możliwe, mi tak raz zrobili – zachichotał starszy człowiek, po czym ująwszy długopis zaczął pisać zgodę – Liduś przeczytaj mi proszę adres.

Dziewczyna znów uniosła kartkę do oczu. Na szczęście litery grzecznie zapłonęły niebieskim blaskiem i ujawniły prawdziwy adres. Pan Ramieński zamknął kopertę nakleił znaczek, a potem wysłał córkę by zaniosła go na pocztę. Nie dalej jak tydzień później przyszło potwierdzenie przyjęcia, a po nim nastało gorączkowe czekanie na to co przyniesie koniec wakacji.

piątek, 6 stycznia 2017

SĄSIAD cz.2


Dźwięk domofonu zmusił Barnabę do otwarcia zalepionych miodem oczu. Rozejrzał się po dużym, dobrze oświetlonym, pomalowanym na beżowo salonie wypełnionym ciężkimi, jeszcze przedwojennymi meblami, które dostali w prezencie ślubnym od rodziców Eli. Zerknął na stary, zepsuty piec, po czym wstał ziewając.
- Już idę, idę – powoli, stękając, ruszył do drzwi poprawiając znoszone, szare dresy.
- No ojciec otwierajże! Do kibla muszę! - darł się osiemnastolatek, waląc w stalowe pręty bramy.
- Świetnie – ziewnął ojciec, zbliżając się do parkanu – ale wiesz syneczku nie wszyscy muszą o tym słyszeć – dodał otwierając mu drzwi i wpuszczając na teren działeczki.
- Ale ty już powinieneś – cisnął plecak gdzieś na betonowe schodki i zniknął za drzwiami wejściowymi.
- A to szelma – pokręcił głową ojciec, patrząc na zwisającą z plecaka potomka kartkę, na której widniała pełna ilość punktów.
Zabrał tornister syna, po czym wszedł powoli do środka, oglądając sprawdzian z bliska.
- Ty, a wiesz, że w sobotę idziemy do sąsiada na obiad? - spytał głośno szumiącej w kiblu wody.
- Serio? A muszę!? Nie lubię tam chodzić, on zawsze serwuje czerninę!
- Jak ty marudzisz, chłop chce być miły, a ty narzekasz. Ciesz się, że choć to smaczne jest!
- Może i jest ale w kółko to samo – drzwi od łazienki otwarły się z takim impetem, że omal nie zabiły przebiegającej korytarzem kotki.
- Czy będę mógł w tym czasie iść do Gośki? Wyprawia rodzinny obiad i no....
- Nie, nie będziesz chodził z kolegami na kepsa i trwonił pieniędzy jak obiad załatwiam ci ja i matka – huknął ostro Barnaba.
- Ale ojciec no!
- Zaczniesz pracować będziesz wydawał na co chcesz – rzekł twardo mąż Elżbiety, poprawiając splątanego wąsa.
Trzasnęły drzwi na piętrze.
- I co ja z nimi mam.... - westchnął pan Ramieński, idąc do kuchni by zagotować sobie wody na herbatę.

***

Głośne szczekanie starego bigla o przekrwionych oczach i przydługich uszach zmusiło pana Ireneusza do porzucenia lektury jakiegoś czasopisma medycznego. Przekroczył szybko wiśniowy korytarz, minął oprawione w zgrabną, drewnianą ramkę zdjęcie żony, stojące na niewielkiej komódce przy drzwiach. Pies ujadał co raz głośniej, cały czas skacząc na stare, obłażące z niebieskiej farby, drewniane ogrodzenie, znad którego już widać było jedną twarz z podwiniętym do góry nosem oraz upiętymi w rozłażący się warkocz złotymi kosmykami. Za nią nieco przygarbiony stał jego kolega z pracy. Pan Irek czym prędzej odciągnął czworonoga za przetartą, skórzaną obrożę, po czym wepchnąwszy go do garażu zajął się otwieraniem gościom drzwi. Od razu na szyję rzuciła mu się córka Barnaby.
- Pan Irek! - ucieszyła się jedenastolatka.
- No hej księżniczko – rzekł mężczyzna, poprawiając swą przyciętą w szpic, siwą brodę – Jak tam w szkole? Dostałaś jakąś ładną ocenę? Pochwal się – zachęcił widząc jak speszona dziewczynka spuszcza głowę.
- Na razie to może się pochwalić tylko zniszczonymi w szkole lustrami – rzekła, wchodząca za córką, matka.
- Oj tam to na pewno był wypadek – rzekł staruszek, prowadząc rodzinkę do środka, a po drodze puszczając oko do młodej.
- A ja dostałem niedawno piątkę z jednego z testów powtórzeniowych przed maturą – pochwalił się głośno Tomek.
- O, a z jakiego przedmiotu chłopcze? - spytał ciekawie gospodarz, wpuszczając ich do salonu.
- A z Historii – wzruszył ramionami okularnik.
- Idźcie szybko dzieci ręce umyć! - pogoniła ich blondynka.
- No już, spokojnie rybeńko – mruknął Barnaba, obejmując żonę.
Pan Pilat uśmiechnął się pod wąsem wymykając się do kuchni by na stół przynieść wazę z zupą oraz koszyczek ciemnego, żytniego chleba. Odświętny obóz aż bił bielą po oczach, ładna porcelanowa zastawa upstrzona kwiecistymi wzorami z cienkimi nitkami złota także lśniła czystością. Pan Ireneusz mimo owdowienia przed pięciu laty po raz czwarty nadal utrzymywał dom w znakomitym porządku. Nigdzie nie można było znaleźć ani śladu kurzowych kotków, pajęczyn czy pozostawionych w ilościach wręcz kosmicznych sierści jego trzynastoletniej suczki Stuły. Sam pan Ireneusz wyglądał jak zabytkowy okaz starego robola. Barczysty, blady jak papier, z dużym orlim nosem, na którym w czasie czytania niemieckich czasopism medycznych kiwała się para porysowanych, drucianych okularów. Pilat mówił bowiem biegle w trzech językach, po francusku, niemiecku i angielsku. Czasami w pracy zdarzało mu się nawet zanucić jakąś ruską kołysankę czy niemiecką pieśń wojskową. Dom jego urządzony przez czwartą żonę pełen był chińskich bibelotów, wachlarzy, figurek cesarzy czy tandetnych, porcelanowych, ozdobionych smokami filiżanek, których nigdy nie wolno mu było używać do kawy. Po za nimi w domu mężczyzny królowały ciepłe barwy zachodzącego słońca na ścianach oraz stada różnorakich, mocno pachnących kwiatków doniczkowych, których na szczęście połowy dawno zdołał się pozbyć, rozdając z ochotą kolegom z pracy lub sąsiadom. Stąd Barnaba na ostatnią rocznice ślubu zdołał wytrzasnąć kwitnącego w środku zimy krokusa. W końcu goście zajęli miejsca na poczerniałych, obitych beżowym płótnem, wysokich krzesłach. Czarnooki złożył ręce do modlitwy, a za nim podążył wąsacz i jego rodzina. Po krótkim pacierzu można było rozpocząć ucztę. Lidia uwielbiała obiady u pana Irka gdyż mężczyzna zawsze siadał naprzeciwko niej, a podając jej zupę czy inne danie nazywał ją księżniczką. Staruszek miał tego pecha, że pierwszą rodzinę stracił w wypadku samochodowym spowodowanym przez jakiegoś bęcwała, któremu nie chciało się stanąć na światłach. Jego druga żona ruda, apodyktyczna, anorektyczka przedawkowała leki uspokajające i mimo płukania żołądka zmarłą jakieś dwa tygodnie po ślubie. Następną była otyła kelnerka, którą poznał przypadkiem jedząc obiad na starym mieście. Kobieta umarła w wyniku wylewu, a poza tym miała cukrzycę. Ostatnia kobieta jaka przewinęła się przez ten dom pozostawiając w nim najwięcej była bibliotekarka, stateczna i spokojna, zakochana w swoich książkach o chińskiej kulturze pani Zuzanna. To z nią przeżył pan Ireneusz piękne trzynaście lat małżeństwa. Teraz w jego domu prócz Stuły nie było już żadnej innej księżniczki, której mógł by usługiwać. Robił więc to z radością w obecności Lidii. Często bywało przecież tak, iż z powodu pracy obojga rodziców mała zimowała u niego bawiąc się z jego sunią, pomagając w gotowaniu czy po prostu opowiadając mu różne niestworzone szkolne historie.
- Dolać Ci jeszcze, księżniczko?
- Nie, tyle wystarczy. Dziękuję bardzo – zielonooka wyciągnęła ku niemu swe małe, chude rączki i zabrała pełen zupy talerz.
Następnym w kolejce po czarną polewkę był Tomek. Jego rozwichrzone brązowe kłaki jak zwykle musiały unurzać się w tej obrzydliwej, czerwonej brei zwanej czerniną. Wyglądało z niej niechętnie na chłopaka kilka bezkształtnych, lanych klusek, ze dwa lub trzy plastry gotowanej marchewki oraz coś co chyba w poprzednim życiu było nogą kurczaka. Tomasz porządnie się skrzywił widząc tę kompozycję na swoim talerzu ale nic nie powiedział tylko sięgnął po płytką srebrną łyżkę i zaczął w ciszy jeść. Kolejnym pretendentem do nalania był oczywiście poznany jeszcze na studiach Barnaba. Jego widoczna ciąża spożywcza wcale nie przeszkadzała gospodarzowi w zapraszaniu go na różne wypady, a to na bilard, to znów na mecz przy kilku piwkach innym znów razem na jakiś tam wypad nad Wisłę na sumy czy inne ryby.
- Dwie łyżki nie więcej, muszę dbać o linię.
- Oj tam, oj tam zupka dobra jest – zaśmiał się bladolicy, podając przyjacielowi miskę – a pani?
- Jedna, naprawdę nie chce pana objadać – rzekła wyniośle niebieskooka.
- Jakie tam objadać? - obie brwi pana Irka zawędrowały aż pod linię siwych włosów – droga pani ja specjalnie nagotowałem więcej. Jak pani teraz nie zje to się zmarnuje i będzie mi przykro – zaprotestował żywo gospodarz.
Na co blondynka tylko machnęła ręką pozwalając mu zrobić co zechce. Gęsta czarna polewka wylądowała więc w ilości dwóch łyżek i na jej talerzu, po czym dziadek nalał i sobie. Ciemne wręcz hebanowe oczy śledziły uważnie każdą znikającą z koszyczka kromkę ciemnego chleba i każdą lądującą w ustach zebranych łyżkę. Zwykle jadali w ciszy chyba, że gospodarzowi zbierało się na opowiadanie o dawnych czasach tak jak na przykład w tym wypadku.
- A pamiętasz Barnabo jak gotowaliśmy zupę na strychu naszego akademika?
- Oczywiście, że pamiętam. Na starej kracie ukradzionej sprzed drzwi nauczycielskich – uśmiechnął się do swoich wspomnień – zupełnie tak samo jak nas tam rektor złapał.
- Zgadza się miał, minę jak by mu kto mysz w portki wrzucił – na te słowa gospodarza, twarz pana Ramieńskiego przybrała barwę dojrzałego pomidora – no nie, serio? To ty mu wtedy podrzuciłeś tę mysz? - spytał, krztusząc się zupą brodacz – a ja do dziś myślałem, że to był Zenek!
- Widzisz mój przyjacielu ilu jeszcze rzeczy nie wiesz? - wyszczerzył się z kawałkiem skrzydełka w ustach wąsacz, poprawiając drugą ręką swe rzadkie, brązowe włosy zaczesane na pożyczkę.
- Powiedz gdzieś ty tego gryzonia dorwał? Myślałem, że na dezynsekcji wytłuczono w akademiku wszystkie zwierzęta.
- A widzisz bo to było tak... – zaczął szatyn, a wszyscy nastawili ciekawie uszu – pamiętasz na parterze mieliśmy pralnię i tam mieszkała ta stara cieciówa co to miała jaskrę.
- No, trudno ją zapomnieć. Potrafiła mimo swej kurzej ślepoty latać z kijem i prać każdego kto ciuchy jej do domu wrzucał zamiast do kojbra – wspomniał pan Ireneusz.
- no i ona tam sobie w spokoju ducha myszy trzymała jako zwierzątka domowe. Akurat miała nowy miot no to sam rozumiesz, że sama się prosiła o wizytę – zachichotał Ramieński.
Nagle z dołu dało się słyszeć ponownie szczekanie psa.

- Wybaczcie mi pewnie Stuła jest głodna. Zaraz wrócę – powiedział siwowłosy, po czym opuścił pokój by zajrzeć do swej ukochanej suni.

czwartek, 5 stycznia 2017

DOM cz.1

Rok pański 2016
Do dużego pokoju na uliczce otynkowanych na biało jednorodzinnych domków zadzwonił leniwie samotny, szary telefon. Wysoka kobieta o grubym, blond warkoczu odebrała go bez najmniejszego wysiłku, podnosząc do ucha grafitową słuchawkę. Obok niej na starej wersalce leżał jej lekko otyły mąż drzemiąc słodko po ciężkim dniu pracy w gazociągach.
- Halo? - spytała.
- Dzień dobry miła pani Elu - po drugiej stronie ozwał się nieco zachrypnięty, męski głos.
- A to pan, panie Irku – uśmiechnęła się niebieskooka – słucham po cóż pan dzwoni?
- Chciałem państwa zaprosić na sobotę na obiad wie pani jak to zwykle...
- Tak, tak, mąż już wspominał jak tylko z pracy wrócił.
- To cudnie, czyli tak jak zwykle na szesnastą się mogę państwa spodziewać? - dopytał.
- Zgadza się. I bardzo dziękujemy, bo nie wyobrażam sobie robienia obiadu w tym bałaganie. Wie pan niby przeprowadzka była w zeszłym tygodniu ale tyle było pracy, że nie wszytko udało się rozłożyć.
- To całkowicie zrozumiałe pani Elu. Nie dziwie się. Dobrze w takim razie będę was oczekiwał – ucieszył się staruszek, po czym pożegnawszy się uprzejmie, rozłączył.
- Kto dzwonił? - ziewnął znudzonym głosem mąż Elżbiety, powoli podnosząc się do siadu.
- To tylko twój kolega z pracy. Przypominał o obiedzie.
- Irek?
- Zgadza się.
- A to dobrze – znów przymknął oczy – w ogóle za ile Tomek wróci z uczeni.
- Za godzinę – odparła spokojnie pani Ramieńska.
- A Lidia?
- Za pół...
- To może pojedź po nią do szkoły?
W tym momencie telefon ponownie zadzwonił wyświetlając numer sekretariatu szkolnego. Blondynka znów podniosła słuchawkę i ze zbolałą miną poczęła wysłuchiwać skarg i narzekań wychowawczyni jej córki oraz kategorycznego żądania przybycia jej osobiście.
- Co tym razem przeskrobała? - spytał leniwe Barnaba gdy jego małżonka odłożyła z westchnieniem słuchawkę.
- Wszystkie lustra w łazience rozbiła po tym jak jakiś chłopak połamał jej ulubioną kredkę – rzuciła ze zrezygnowaniem niebieskooka.

- Ułu... - sapnął - na szczęście w przyszłym roku pójdzie do innej szkoły – mruknął ojciec, podając żonie klucze od auta, po czym wracając w słodkie objęcia morfeusza.

***

Mały, biszkoptowy citroen zajechał na żwirowy parking przed betonową bryłą peerelowskiej podstawówki. Pani Elżbieta poprawiła swą niebieską spódnicę, sprawdziła czy zamknęła auto, po czym ruszyła ku brzydkim, porysowanym drzwiom budynku. Przekroczyła je bez trudu. Spiorunowała wzrokiem drzemiącego w dyżurce ciecia, a następnie powlokła się po niskich piaskowcowych schodkach na pięterko gdzie gabinet miała dyrekcja. Tłusta sekretarka obrzuciła ją przelotnym acz współczującym spojrzeniem rybich oczu, po czym czmychnęła do swojego pokoiku. Dyrektorka siedziała tyłem do wejścia i obserwowała parking. Dopiero trzaśnięcie drzwi spowodowało, iż wreszcie raczyła oderwać wzrok od brudnego okna.
- Ciesze się, że przybyła pani tak szybko – rzekła dobitnie niska blondynka o chytrym spojrzeniu świńskich oczek.
- Mogę wiedzieć skąd pewność, iż szkody zostały spowodowane przez moja córkę? Oraz czy nic jej nie jest?
- Stąd – odparła dyrektorka, wskazując na płytę – to nagranie sprzed łazienki dziewcząt. Jeśli pani sobie tego życzy możemy je razem obejrzeć.
- Podziękuję – warknęła pani Ramieńska.
- A co do zdrowia pańskiej córki zapewniam, iż prócz paru drobnych zadraśnięć nic jej się nie stało – po chwili kobieta podała Elżbiecie kwit z ceną za zwierciadła.
- Ile! - obie blond brwi uniosły się w górę.
- Tyle kosztowały nas te lustra. To drobne zadość uczynienie w porównaniu do zniszczeń.
Niebieskooka zgrzytnęła zębami.
- Czy mogę już zabrać córkę.
- Ależ oczywiście, chwilowo jest u pani psycholog. Radzę też poszukać córce jakiegoś dobrego psychiatry do nauki panowania nad gniewem – rzuciła na odchodne dyrektorka.
Elżbieta zabrała wykaz strat i wyszła bardziej wściekła niż stado szerszeni, którym jakiś jełop wsadził patyk w gniazdo.
Jak Ta baba śmiała sugerować, iż jej córka jest psychiczna!? Fakt, że Lid miała czasami wybuchy złości nie oznaczał od razu, iż coś jest nią nie tak – myślała schodząc na dół i kierując się ku gabinetowi psycholożki - Po za tym, to szkoła winna jest dopilnowywaniu bezpieczeństwa zarówno swojego mienia jak i mienia uczniów. Gdyby nie ta przeklęta kredka oraz huncwot, który ją złamał Lid nigdy by nie próbowała zrobić niczego takiego.
Wreszcie dotarła na miejsce. Otworzyła duże, obite miękką brązową dermą drzwi i weszła do środka. Wewnątrz pani Lusia, stara, chuda jak patyka pedagożka, wypytywała Lid czemu zniszczyła lustra, zaś dziewczyna z niewzruszona stanowczością odpowiadała jej, iż lustra same wybuchły gdy zaczęła płakać nad swym ulubionym kolorem.
- Lid, wracamy do domu – powiedziała miękko blondynka, kładąc córce dłoń na ramieniu – dziękuję za opiekę nad nią – zwróciła się do siwiejącej, od kilku dobry lat, szatynki.
- Nie ma problemu szanowna pani – odrzekła uprzejmie pani Lusia.
- Chodź Lid, zbieraj plecak – rzekła Elżbieta.
Zielonooka pokiwała głową, a następnie pożegnawszy się z psycholożką zabrała tornister i ruszyła za matką. Idąc korytarzem ze spuszczoną głową mała Lidia milczała wsłuchując się w tupot butów starszej kobiety.
- Powiedz mi i co ja mam teraz z tobą zrobić? – westchnęła matka, gdy miały stróżówkę nadal śpiącego stróża.
Dziewczynka nie odpowiedziała ino jeszcze bardziej spuściła wzrok.
- Nie możesz tak robić, nie wolno niszczyć żadnych rzeczy gdy jest się złym.
- Nie zniszczyłam ich – burknęła jedenastolatka – same wybuchły.
- Nie kłam! - nie wytrzymała wreszcie matka – nie kłam! Wielokrotnie już tłukłaś naczynia ze złości ale myślałam, że z tego już dawno wyrosłaś! - jej wrzaski zbudziły woźnego, który mimo wszystko wolał schronić się w głębi dyżurki niż wcinać w rodzinną kłótnię.
- To nie ja... – powtórzyła Lidia, powstrzymując więznące w gardle pierwsze oznaki płaczu.
- Dosyć tego moja panno! – potrząsnęła nią blondynka – leć po rzeczy potem wymyślimy z tatą stosowna karę! No już!
Szatynka eksplodowała płaczem dopiero w szatni zmieniając buty. Zerknęła przypadkiem na swój stary rysunek czegoś co w zamyśle miało przypominać ich domową kotkę. Zwierzę poruszyła się, wyciągnęło na strzępku kartki i zerknęło na nią swymi dwoma paciorkowymi oczami.
- Pani mówi, że rysunki się nie ruszają – załkała – tylko filmy – wytarła nos i znów spojrzała na kartkę – już będę grzeczna – przysięgła sobie – będę bardzo grzeczna! - zapłakała głośno, po czym wróciła do matki z już założonymi sandałkami.
Pani Ramieńska zawiozła córkę do domu po drodze nie szczędząc jej wyrzutów.
- Czemu nie możesz być jak Tomek? On jest grzeczny nie niszczy niczego, nie gubi się nagle, słucha się mnie i ojca, ma dobre oceny, nie rysuje na lekcjach jakichś głupot tylko wszystko notuje. No powiedz czemu nie możesz być jak on? - spytała zerkając na małą przez lusterko.
- N-nie wiem – dziewczynka nadal miała nieco spuchnięte od płaczu powieki.

Blondynka westchnęła z irytacją, po czym wreszcie umilkła. Wiedziała, że nie należy przesadzać jeśli chodzi o kary w stosunku do jedenastolatki. Potem to omówi z mężem.