-
Już idę, idę – powoli, stękając, ruszył do drzwi poprawiając
znoszone, szare dresy.
-
No ojciec otwierajże! Do kibla muszę! - darł się osiemnastolatek,
waląc w stalowe pręty bramy.
-
Świetnie – ziewnął ojciec, zbliżając się do parkanu – ale
wiesz syneczku nie wszyscy muszą o tym słyszeć – dodał
otwierając mu drzwi i wpuszczając na teren działeczki.
-
Ale ty już powinieneś – cisnął plecak gdzieś na betonowe
schodki i zniknął za drzwiami wejściowymi.
-
A to szelma – pokręcił głową ojciec, patrząc na zwisającą z
plecaka potomka kartkę, na której widniała pełna ilość punktów.
Zabrał
tornister syna, po czym wszedł powoli do środka, oglądając
sprawdzian z bliska.
-
Ty, a wiesz, że w sobotę idziemy do sąsiada na obiad? - spytał
głośno szumiącej w kiblu wody.
-
Serio? A muszę!? Nie lubię tam chodzić, on zawsze serwuje
czerninę!
-
Jak ty marudzisz, chłop chce być miły, a ty narzekasz. Ciesz się,
że choć to smaczne jest!
-
Może i jest ale w kółko to samo – drzwi od łazienki otwarły
się z takim impetem, że omal nie zabiły przebiegającej korytarzem
kotki.
-
Czy będę mógł w tym czasie iść do Gośki? Wyprawia rodzinny
obiad i no....
-
Nie, nie będziesz chodził z kolegami na kepsa i trwonił pieniędzy
jak obiad załatwiam ci ja i matka – huknął ostro Barnaba.
-
Ale ojciec no!
-
Zaczniesz pracować będziesz wydawał na co chcesz – rzekł twardo
mąż Elżbiety, poprawiając splątanego wąsa.
Trzasnęły
drzwi na piętrze.
-
I co ja z nimi mam.... - westchnął pan Ramieński, idąc do kuchni
by zagotować sobie wody na herbatę.
***
Głośne
szczekanie starego bigla o przekrwionych oczach i przydługich uszach
zmusiło pana Ireneusza do porzucenia lektury jakiegoś czasopisma
medycznego. Przekroczył szybko wiśniowy korytarz, minął oprawione
w zgrabną, drewnianą ramkę zdjęcie żony, stojące na niewielkiej
komódce przy drzwiach. Pies ujadał co raz głośniej, cały czas
skacząc na stare, obłażące z niebieskiej farby, drewniane
ogrodzenie, znad którego już widać było jedną twarz z
podwiniętym do góry nosem oraz upiętymi w rozłażący się
warkocz złotymi kosmykami. Za nią nieco przygarbiony stał jego
kolega z pracy. Pan Irek czym prędzej odciągnął czworonoga za
przetartą, skórzaną obrożę, po czym wepchnąwszy go do garażu
zajął się otwieraniem gościom drzwi. Od razu na szyję rzuciła
mu się córka Barnaby.
-
Pan Irek! - ucieszyła się jedenastolatka.
-
No hej księżniczko – rzekł mężczyzna, poprawiając swą
przyciętą w szpic, siwą brodę – Jak tam w szkole? Dostałaś
jakąś ładną ocenę? Pochwal się – zachęcił widząc jak
speszona dziewczynka spuszcza głowę.
-
Na razie to może się pochwalić tylko zniszczonymi w szkole
lustrami – rzekła, wchodząca za córką, matka.
-
Oj tam to na pewno był wypadek – rzekł staruszek, prowadząc
rodzinkę do środka, a po drodze puszczając oko do młodej.
-
A ja dostałem niedawno piątkę z jednego z testów powtórzeniowych
przed maturą – pochwalił się głośno Tomek.
-
O, a z jakiego przedmiotu chłopcze? - spytał ciekawie gospodarz,
wpuszczając ich do salonu.
-
A z Historii – wzruszył ramionami okularnik.
-
Idźcie szybko dzieci ręce umyć! - pogoniła ich blondynka.
-
No już, spokojnie rybeńko – mruknął Barnaba, obejmując żonę.
Pan
Pilat uśmiechnął się pod wąsem wymykając się do kuchni by na
stół przynieść wazę z zupą oraz koszyczek ciemnego, żytniego
chleba. Odświętny obóz aż bił bielą po oczach, ładna
porcelanowa zastawa upstrzona kwiecistymi wzorami z cienkimi nitkami
złota także lśniła czystością. Pan Ireneusz mimo owdowienia
przed pięciu laty po raz czwarty nadal utrzymywał dom w znakomitym
porządku. Nigdzie nie można było znaleźć ani śladu kurzowych
kotków, pajęczyn czy pozostawionych w ilościach wręcz kosmicznych
sierści jego trzynastoletniej suczki Stuły. Sam pan Ireneusz
wyglądał jak zabytkowy okaz starego robola. Barczysty, blady jak
papier, z dużym orlim nosem, na którym w czasie czytania
niemieckich czasopism medycznych kiwała się para porysowanych,
drucianych okularów. Pilat mówił bowiem biegle w trzech językach,
po francusku, niemiecku i angielsku. Czasami w pracy zdarzało mu się
nawet zanucić jakąś ruską kołysankę czy niemiecką pieśń
wojskową. Dom jego urządzony przez czwartą żonę pełen był
chińskich bibelotów, wachlarzy, figurek cesarzy czy tandetnych,
porcelanowych, ozdobionych smokami filiżanek, których nigdy nie
wolno mu było używać do kawy. Po za nimi w domu mężczyzny
królowały ciepłe barwy zachodzącego słońca na ścianach oraz
stada różnorakich, mocno pachnących kwiatków doniczkowych,
których na szczęście połowy dawno zdołał się pozbyć, rozdając
z ochotą kolegom z pracy lub sąsiadom. Stąd Barnaba na ostatnią
rocznice ślubu zdołał wytrzasnąć kwitnącego w środku zimy
krokusa. W końcu goście zajęli miejsca na poczerniałych, obitych
beżowym płótnem, wysokich krzesłach. Czarnooki złożył ręce do
modlitwy, a za nim podążył wąsacz i jego rodzina. Po krótkim
pacierzu można było rozpocząć ucztę. Lidia uwielbiała obiady u
pana Irka gdyż mężczyzna zawsze siadał naprzeciwko niej, a
podając jej zupę czy inne danie nazywał ją księżniczką.
Staruszek miał tego pecha, że pierwszą rodzinę stracił w wypadku
samochodowym spowodowanym przez jakiegoś bęcwała, któremu nie
chciało się stanąć na światłach. Jego druga żona ruda,
apodyktyczna, anorektyczka przedawkowała leki uspokajające i mimo
płukania żołądka zmarłą jakieś dwa tygodnie po ślubie.
Następną była otyła kelnerka, którą poznał przypadkiem jedząc
obiad na starym mieście. Kobieta umarła w wyniku wylewu, a poza tym
miała cukrzycę. Ostatnia kobieta jaka przewinęła się przez ten
dom pozostawiając w nim najwięcej była bibliotekarka, stateczna i
spokojna, zakochana w swoich książkach o chińskiej kulturze pani
Zuzanna. To z nią przeżył pan Ireneusz piękne trzynaście lat
małżeństwa. Teraz w jego domu prócz Stuły nie było już żadnej
innej księżniczki, której mógł by usługiwać. Robił więc to z
radością w obecności Lidii. Często bywało przecież tak, iż z
powodu pracy obojga rodziców mała zimowała u niego bawiąc się z
jego sunią, pomagając w gotowaniu czy po prostu opowiadając mu
różne niestworzone szkolne historie.
-
Dolać Ci jeszcze, księżniczko?
-
Nie, tyle wystarczy. Dziękuję bardzo – zielonooka wyciągnęła
ku niemu swe małe, chude rączki i zabrała pełen zupy talerz.
Następnym
w kolejce po czarną polewkę był Tomek. Jego rozwichrzone brązowe
kłaki jak zwykle musiały unurzać się w tej obrzydliwej, czerwonej
brei zwanej czerniną. Wyglądało z niej niechętnie na chłopaka
kilka bezkształtnych, lanych klusek, ze dwa lub trzy plastry
gotowanej marchewki oraz coś co chyba w poprzednim życiu było nogą
kurczaka. Tomasz porządnie się skrzywił widząc tę kompozycję na
swoim talerzu ale nic nie powiedział tylko sięgnął po płytką
srebrną łyżkę i zaczął w ciszy jeść. Kolejnym pretendentem do
nalania był oczywiście poznany jeszcze na studiach Barnaba. Jego
widoczna ciąża spożywcza wcale nie przeszkadzała gospodarzowi w
zapraszaniu go na różne wypady, a to na bilard, to znów na mecz
przy kilku piwkach innym znów razem na jakiś tam wypad nad Wisłę
na sumy czy inne ryby.
-
Dwie łyżki nie więcej, muszę dbać o linię.
-
Oj tam, oj tam zupka dobra jest – zaśmiał się bladolicy, podając
przyjacielowi miskę – a pani?
-
Jedna, naprawdę nie chce pana objadać – rzekła wyniośle
niebieskooka.
-
Jakie tam objadać? - obie brwi pana Irka zawędrowały aż pod linię
siwych włosów – droga pani ja specjalnie nagotowałem więcej.
Jak pani teraz nie zje to się zmarnuje i będzie mi przykro –
zaprotestował żywo gospodarz.
Na
co blondynka tylko machnęła ręką pozwalając mu zrobić co
zechce. Gęsta czarna polewka wylądowała więc w ilości dwóch
łyżek i na jej talerzu, po czym dziadek nalał i sobie. Ciemne
wręcz hebanowe oczy śledziły uważnie każdą znikającą z
koszyczka kromkę ciemnego chleba i każdą lądującą w ustach
zebranych łyżkę. Zwykle jadali w ciszy chyba, że gospodarzowi
zbierało się na opowiadanie o dawnych czasach tak jak na przykład
w tym wypadku.
-
A pamiętasz Barnabo jak gotowaliśmy zupę na strychu naszego
akademika?
-
Oczywiście, że pamiętam. Na starej kracie ukradzionej sprzed drzwi
nauczycielskich – uśmiechnął się do swoich wspomnień –
zupełnie tak samo jak nas tam rektor złapał.
-
Zgadza się miał, minę jak by mu kto mysz w portki wrzucił – na
te słowa gospodarza, twarz pana Ramieńskiego przybrała barwę
dojrzałego pomidora – no nie, serio? To ty mu wtedy podrzuciłeś
tę mysz? - spytał, krztusząc się zupą brodacz – a ja do dziś
myślałem, że to był Zenek!
-
Widzisz mój przyjacielu ilu jeszcze rzeczy nie wiesz? - wyszczerzył
się z kawałkiem skrzydełka w ustach wąsacz, poprawiając drugą
ręką swe rzadkie, brązowe włosy zaczesane na pożyczkę.
-
Powiedz gdzieś ty tego gryzonia dorwał? Myślałem, że na
dezynsekcji wytłuczono w akademiku wszystkie zwierzęta.
-
A widzisz bo to było tak... – zaczął szatyn, a wszyscy nastawili
ciekawie uszu – pamiętasz na parterze mieliśmy pralnię i tam
mieszkała ta stara cieciówa co to miała jaskrę.
-
No, trudno ją zapomnieć. Potrafiła mimo swej kurzej ślepoty latać
z kijem i prać każdego kto ciuchy jej do domu wrzucał zamiast do
kojbra – wspomniał pan Ireneusz.
-
no i ona tam sobie w spokoju ducha myszy trzymała jako zwierzątka
domowe. Akurat miała nowy miot no to sam rozumiesz, że sama się
prosiła o wizytę – zachichotał Ramieński.
Nagle
z dołu dało się słyszeć ponownie szczekanie psa.
-
Wybaczcie mi pewnie Stuła jest głodna. Zaraz wrócę – powiedział
siwowłosy, po czym opuścił pokój by zajrzeć do swej ukochanej
suni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz